Rozdział 8.
W wolnej Polsce równoprawnych obywateli.
(1918–1939)str. 3
Jak w tym całym zamieszaniu politycznym pierwszych lat niepodległości odnajdywali się mieszkańcy Wójcina? Niestety, nie posiadamy obszernych danych na ten temat i znajdujemy ledwie strzępki informacji dotyczących pojedynczych osób, co może nie być reprezentatywne dla całego Wójcina.
Początkowo zapewne konfrontacja polityczna miała miejsce między zwolennikami prawicowej Narodowej Demokracji – popieranej przez wielką własność w mieście i na wsi oraz większość duchowieństwa, co na wsi zawsze bardzo się liczyło, tym bardziej że połowę elektoratu stanowiły kobiety – a lewicowym PSL Wyzwoleniem, za którym mogli się opowiadać mniej zamożni chłopi marzący o lewicowej reformie rolnej i popierający jeszcze wtedy politycznie J. Piłsudskiego, przedwojennego przywódcę socjalistów polskich (PPS), twórcę legionów, aktualnego marszałka Polski i naczelnika państwa w jednej osobie. Szczególnie namiętności polityczne dały o sobie znać w grudniu 1922 roku, kiedy to został zamordowany przez stronnika Narodowej Demokracji, dopiero co wybrany, pierwszy prezydent Rzeczpospolitej Polskiej, Gabriel Narutowicz. Namiętności polityczne nie ominęły też Wójcina, gdzie jednym z agitatorów na rzecz PSL Wyzwolenie był Piotr Mączka, syn Jana „z dworu”, mieszkający w środku wsi. Jego wielkim przeciwnikiem był ówczesny proboszcz, zwolennik Narodowej Demokracji, który nie raz wykorzystywał ambonę do celów politycznych i piętnował tam owego Mączkę. Gdy ten zmarł niedługo potem, proboszcz miał odmówić nawet uruchomienia dzwonów w czasie jego pogrzebu. Na próżno bracia zmarłego – Ludwik, Walenty i Ignacy – argumentowali, że Piotr dał na kościół i na dzwony więcej pieniędzy niż wielu innych z tej wsi, i że to niesprawiedliwe. Wszystko zakończyło się w ten sposób, że braciom udało się jakoś zdobyć klucz do dzwonnicy, gdzie zamknęli się i podobno przez niemal godzinę mieli bić w dzwony na pożegnanie swego brata, co niektórzy ludzie w okolicy tak zinterpretowali, że to papież chyba umarł.
Różnie oceniani byli wójcińscy proboszczowie przez parafian, np. Konrad J. Wilczyński, autor wspomnień o Wójcinie, wyraźnie nie lubił księdza Stanisława Zająca vel Zimorowicza i przypisywał mu nawet brak serca dla ludzi, natomiast on i inni uwielbiali wprost księdza Michała Wróblewskiego, pasterza miłującego swoich parafian i zawsze dostępnego. Z czasów późniejszych mamy antysanacyjną deklarację polityczną tego samego autora książki o Wójcinie, który mieszkając po wojnie w Australii opisywał reakcję nauczycielki na wieść o śmierci J. Piłsudskiego w 1935 roku i tak to skomentował: ··„Uwielbienie tego człowieka utrzymuje się całymi latami. Czemu się prawie nic nie mówi o jego ujemnych postanowieniach? Przecież całe setki rodzin w Polsce opłakiwało jego decyzje” (Wil 52 gwar).
Sądzę, że Wilczyński odzwierciedla opinię tej części mieszkańców Wójcina, którzy pochodzili z biedniejszych środowisk. Sam był wtedy za młody na to, aby móc oceniać marszałka, przecież miał dopiero siedem lat. Musiał jednak chyba nasłuchać się w domu innych opinii niż tej, którą przedstawiła na lekcji nauczycielka, wzruszając dzieci do łez opowiadaniem o dobroci zmarłego. W sumie w jego książce opisującej lata 1934–1939 i liczącej 159 stron – o marszałku Piłsudskim jest tylko jedenaście linijek i to o wydźwięku krytycznym, co jest symptomatyczne.
Piękną recenzję wystawił autorowi szkicu o Wójcinie Jan Maślanka, autor trzech monografii (o Dzietrzkowicach, Łubnicach i dworach Weryho–Darewskich):
„Wójcin lat 1934–1939 to różnorodne organizacje, zawody, uroczyste obrzędy, swojskie miejsca i rzeczy, ludzie, ich ubiór i przygody, całe bogactwo folkloru i klimat wsi. Wszystko to, zapamiętane z młodości, wymieniony autor opisał, stawiając wsi pomnik. Jego osiągnięcie, to język – gwara tutejsza, którą słowem drukowanym uchował przed zapomnieniem. Zbliżoną gwarą albo i taką samą posługiwali się na co dzień moi dziadkowie i rodzice, a w młodości i ja sam, trudno wyzbywając się jej później. Pewnie dlatego, książkę swobodnie czytałem i rozumiałem”.
Postaram się teraz przekazać w skrócie to, co pisał K. Wilczyński o ludziach swego dzieciństwa i samej wsi. Gwarę jednak pominę z uwagi na młodego czytelnika, podobnie jak zrobiłem to już wcześniej, cytując fragmenty książki. Gdzieniegdzie poprzeplatam to informacjami wziętymi od J. Maślanki lub pochodzącymi z relacji innych osób.
Poziom ówczesnej gospodarki wójcińskiej ocenia autor jako niski, co wynikało jego zdaniem z tego, że narzędzia były liche, ziemia była w części średniej klasy, a na obrzeżach borów i nad rzeką nawet piaszczysta. Wymagała ona dobrego nawożenia, a na to rolnicy nie mieli pieniędzy, bo nie było wokoło żadnego przemysłu, aby można było coś sobie dorobić. Do tego dochodziła wielodzietność i konieczność wykarmienia wielu dzieci. Obornika było też niewiele, ponieważ przeważnie hodowano od jednej do trzech krów, jednego konia, a z dwóch świń jedną zabijano na zimę, a drugą sprzedawano. Nawożenie ratowano nieco łubinem, z którego strączki odcinano nożykiem do wymłócenia, a łodygi rośliny zostawiano w polu i zaorywano. Do uprawy ziemi służyły przeważnie następujące narzędzia: na wpół drewniany pług na kółkach, drewniane radło z ostrzami żelaznymi, żelazne brony, kultywatorów dwa rodzaje – jedno i dwukonne. Do kruszenia grud służył drewniany walec, który przeważnie ciągnął człowiek. Nie było we wsi żadnych traktorów ani siewników, a wysiew był tylko ręczny. Główne uprawy – to żyto i ziemniaki. Wysiewano też trochę prosa na kaszę jaglaną i tatarkę na kaszę gryczaną. Z pastewnych roślin siano także lucernę, peluszkę i saladerę. Wszystko z wyjątkiem lnu sieczono kosą, a koparek do ziemniaków nie było. Zboże młócono cepami zimą, ale była też dostępna młockarnia na ropę, którą po kolei wypożyczali sobie gospodarze, potrzebując do takiej młocki 12 ludzi, co powodowało później konieczność odróbek. Ziarna lnu wożono do olejarni w Łubnicach, a w domu na miejscu wyrabiano z paździerzy powrozy i tkaniny lniane na krosnach wiejskich.
2. Główna ulica Wsi w Boże Ciało w 1931 r. (w.pl: Galeria / Stare Dzieje)
Nie wszyscy mieszkańcy Wójcina posiadali gospodarstwa. Bezrolni lub członkowie rodzin wielodzietnych, w których ledwie wiązano koniec z końcem, emigrowali w poszukiwaniu pracy, której nie można było znaleźć w okolicy. Istniała emigracja sezonowa i stała. Najczęściej wyjeżdżano na „Saksy”, czyli na roboty sezonowe w majątkach niemieckich, jedni robili to legalnie, inni „na czarno”. Wilczyński nawet doliczył się jakieś 50 osób, które wyłącznie z tego tylko żyły. Nielegalnym przerzutem ludzi zajmowali się tzw. Vorarbeiterzy, którzy mieli nawiązane kontakty z niemieckimi bauerami i junkrami. Do takich należał ojciec Wilczyńskiego, Konstanty (JMD 128), a później też Stefan Białek z Podchróścina. Byli też różni naganiacze, którzy za każdego zapisanego robotnika dostawali po 10–20 złotych. Zachowana lista rejestracyjna z 1927 wymienia 1220 kandydatów z gminy Dzietrzkowice gotowych wyjechać legalnie za granicę, a połowa z nich robiła to już ponownie. W latach 1927–1938 wychodźstwo sezonowe z Polski do Niemiec wyniosło 431 tysięcy. Dla porównania z czasami zaboru rosyjskiego: do Niemiec z powiatu wieluńskiego wyjechało w roku 1893 – około 30 tysięcy ludzi, a w roku 1913 – 40 tysięcy, a w 1927 roku, już w Polsce niepodległej – 24 tysiące osób. Obsługę robotników, wyjeżdżających wtedy z powiatu wieluńskiego, sprawował urząd graniczny koło Praszki. Pomocniczą rolę spełniał punkt celny na Goli, dlatego i ruch był tu mniejszy. Ci którzy mieli paszporty z terminem ważności – mogli wielokrotnie przekraczać granicę, jak np. Antoni Mączka z Wójcina, mający paszport ważny od kwietnia 1925 – do kwietnia 1926 (JMŁ 101). Feliks Pawyza, także z tej wsi, przekroczył granicę w Goli w roku 1931 aż 30 razy w ciągu pięciu miesięcy. (JMD 130)