top_banner

Rozdział 8.

W wolnej Polsce równoprawnych obywateli.
(1918–1939)

str. 5

   Mieszkania wewnątrz były bielone wapnem gaszonym z domieszką ultramaryny, w niektórych domach malowano je też tym samym wapnem na zewnątrz, zwłaszcza obramowania okien na szerokość jednego metra, aby było ładniej. Zamiast podłogi w drewnianych domach były klepiska z ubitej gliny wymieszanej z plewami, żeby były bardziej elastyczne i aby nie pękały. Raz w tygodniu, po zamieceniu brzozową miotłą, posypywano klepisko dodatkowo piaskiem. Na ścianach wieszano obrazy świętych, wiązane od góry luźno sznurkiem, aby można było z tyłu umieścić jeszcze gromnicę i kropidło do święconej wody. Obraz św. Floriana i gałązki święconej palmy w oknach – miały skutecznie chronić przed piorunami, jak wierzono.  Umeblowanie w kuchni stanowiła długa ława, krzesełka, kredens na naczynia, koło pieca stał taboret na wiadro z wodą, a obok wisiała chochla lub garnuszek do nalewania. Garnki były żeliwne, wysokie, wpuszczano je w otwory na blasze po zdjęciu fajerek, a wietrzono je i suszono, wieszając na płotach.
 W izbie była szafa na rzeczy, komoda–skrzynia na kurtki, kamizelki, bluzki oraz pościel. Był też stół kwadratowy z szufladą na klucz, gdzie chowano pieniądze i ważne dokumenty. Trafiał się też stół okrągły z 2–3 krzesłami. Życie towarzyskie toczyło się w kuchni, tu przyjmowano sąsiadów i znajomych, kuchnia była duża, ciepła i tu było najczęściej światło, czyli lampka naftowa. Przeważnie jednak wysiadywano po ciemku przy błyszczącym i skrzącym się piecu. Łóżka były głębokie, wypełnione deskami w poprzek, na nich była świeża słoma, którą nakrywano zgrzebnym prześcieradłem ciasno obciągniętym. Pierzyny i poduszki były wielkie, pierzem wypchane, które usypywało się dla dziewcząt na wyprawę, jeśli wychodziły za mąż.

  Wodę niezbędną w każdym gospodarstwie wynajdywał w obejściu różdżkarz, a znajdowała się ona dość głęboko, czasem trzeba było aż 20 cembrowin, aby do niej dotrzeć. U góry znajdował się przymocowany do dwóch słupków drewniany wał z korbą, a na nim umocowany był długi łańcuch z wiadrem na końcu, który odwijało się i nawijało na wał, kręcąc korbą. U góry znajdowało się obudowanie w kształcie daszku, aby woda się nie zanieczyszczała. Przy studni stały przeważnie jakieś wanienki służące do pojenia zwierząt.
U Mirka Perlaka i jego żony Ludmiły, córki Jakuba Mączki, Za kościołem, zamiast studni z kołowrotkiem, stał na podwórku żuraw studzienny. Był to rodzaj dźwignicy składający się z czterech części: podpory, szyi żurawia, obciążnika i wiadra. Miał chyba z 6–8 metrów wysokości. Nabieranie wody następowało poprzez nachylenie szyi z umocowanym nad studnią wiadrem ku wodzie, zaczerpnięcie i uniesienie czerpaka. Ułatwione to było przez to, że na drugim końcu szyi znajdował się obciążnik.
Pompy znajdowały się na plebanii i w młynie. Na plebanii pompowano wodę do zbiornika znajdującego się na podwyższeniu, skąd pod wpływem ciśnienia spływała rurami do pomieszczeń. Podobne urządzenie było w młynie, a oprócz tego była tam też elektryczność, dzięki zasilaniu kołami młyńskimi. Mleko i masło latem chłodzono w wiadrach spuszczanych do studni, a tam gdzie były podłogi drewniane – robiono klapy, pod którymi wykopane były w ziemi piwnice.

    Drogi we wsi i okolicy były przeważnie na podłożu gliniastym lub piaszczystym. Chodniki od drogi oddzielone były rowami odpływowymi, które przedzielane były jakby „pomostami”, które umożliwiały wjeżdżanie i wyjeżdżanie na podwórko.  Na poboczach dróg, w pewnej odległości od siebie, umieszczano polne kamienie, które malowano wapnem na biało, aby furman nie wpadł nocą do rowu. Niekiedy koła od wozu zapadały się w piasku lub błocie aż po osie, najgorzej pod tym względem było na drodze do Goli. Każdy wóz można było przekształcać na skrzynię do wykopek, na drabiniasty do zboża czy półkoszyk z gałęzi, którym można było wozić chorego lub wybierać się na jakieś dalsze wyjazdy. Siedzenia wozów było skrzyniaste, znajdował się w nich obrok dla konia – wystarczyło zdjąć tylko deskę do siedzenia i już koń miał koryto do żarcia.

W czasach średniowiecza przez Wójcin przebiegała „droga bolesławiecka”, skrawek międzynarodowej trasy handlowej, prowadzącej z Wrocławia na Ruś, przez Bolesławiec, Wójcin, Łubnice, Wieluń, Lublin. W Wójcinie przebiegała ona od strony Bolesławca przez całą Wieś, a potem przez dzisiejsze Padoły prowadziła do południowych Łubnic. Nie wiadomo, kiedy pojawiło się północne połączenie Łubnic ze środkową częścią Wójcina, może związane było to z trzebieniem lasu oddzielającego te wioski od Radostowa? Na niemieckiej mapie Reymanna z 1802 roku zaznaczono jakby po raz pierwszy przebieg takiej trasy (w.pl), a na tzw. „Kartograficznej Karcie Królestwa Polskiego 1822–1843” nowa droga jest już bardzo wyraźna i wydaje się być ważniejszą od starego połączenia obu wsi przez Padoły (JMD 183). Według J. Maślanki utwardzoną drogę zaczęto budować w czasie pierwszej wojny światowej, a w latach 1919–1920 kontynuowano jej utwardzanie tłuczonym kamieniem (JMŁ 150). Natomiast K. Wilczyński napisał, że nastąpiło to ostatecznie w latach 1928–1930, kiedy to wykończono odcinek szosy z Wielunia przez Łubnice i Wójcin do Bolesławca. Odcinki szosy z Wójcina do Łubnic i do Bolesławca obsadzono drzewami lipowymi, które trzeba było wykopać w 1937 roku, ponieważ przeszkadzały linii telefonicznej i na ich miejsce posadzono młode drzewa także lipowe. Na poboczach szosy znajdowały się kupki tłuczonych kamieni i piasku, służące do naprawy dziur, czym zajmował się specjalny dróżnik. Zimą używano czasem drewnianych pługów śnieżnych ciągnionych przez 4 konie. Sołtys Piotr Mączka wyznaczał tych, którzy mają to robić w ramach tzw. szarwarku, czyli obowiązkowej i nieodpłatnej pracy w nagłych przypadkach. Wyznaczeni ludzie pracowali łopatami i kilofami, aby drogi były przejezdne, ale koło własnego domu każdy robił to sam. Szosą wieluńską dwa razy w tygodniu, w dni targowe, jeździły autobusy firm autobusowych J. Kopydłowskiego, M. Markowicza, P. Brząkały i F. Cichosza (JMŁ 150).

Autobus Kopydłowskiego

3. Autobus Kopydłowskiego (w.pl; Galeria / Stare Dzieje)

  W noce bezksiężycowe nic nie było widać dookoła, a do oświetlania służyły lampy naftowe różnej wielkości, ponieważ elektryczności we wsi nie było, z wyjątkiem odległego młyna. Do obejścia służyła latarka, czyli lampa przypłaszczona, aby się nie wywracała i nie spowodowała pożaru, dodatkowo cylinder ochraniany był przez druty, a wieszano ją też na wóz w czasie jazdy nocnej. Naftę kupowano w litrowych butelkach po wódce. Do nocnego czuwania służyły budki stróżów nocnych – we wsi były trzy takie budki pomalowane ukośnie w biało–czerwone pasy i znajdowały się one w następujących miejscach wsi: pierwsza – koło remizy, naprzeciwko stawu, druga – Za Kościołem, trzecia – na Andrzejowie. W budkach tych stróżowano jeszcze jakiś czas po wojnie. Były też dwa dzwonki alarmowe: jeden na początki Wsi koło krzyża, drugi – znajdował się Za Kościołem, przy ścieżce.  Nie było przypadku, żeby jakiś żartowniś próbował dla kawału wszcząć alarm.  
Nowe możliwości komunikacyjne powstały po otwarciu agencji pocztowej w Wójcinie w 1934 roku. Odtąd Wójcin miał także bezpośrednią łączność korespondencyjną i telefoniczną ze światem.

 

Copyright © by Andrzej Głąb Wójcin 2009 - 2024.
Strona wykorzystuje pliki cockies do monitorowania i obsługi więcej