top_banner

Rozdział 3

Rozwój gospodarki folwarcznej i początki kryzysu (XVIIw.)

str. 5

W praktyce taka droga musiała trwać kilka dni, a praca - niemal całą dobę (stróżowanie), aby rabusie nie ukradli koni i towaru. Do takiego transportu trzeba było tworzyć konwój składający się z kilku furmanek, posiadać odpowiedni sprzęt do obrony oraz psy na dodatek, które w porę podnosiłyby alarm o zbliżaniu się zagrożenia. Na pewno też ze względu na koszty noce spędzano nie w zajazdach, ale biwakowano gdzieś pod gołym niebem.
Lustratorzy w pierwszej połowie XVII wieku nie zapominali też o wioskach klasztornych, które zobowiązane były do określonej ilości dni robocizny na rzecz Zamku w Bolesławcu:

„Poddani ze wsi klasztorowi ołobockiemu należących robić do starostwa tego dni 10 do roku powinni, jaką im robotę każą, to jest z Chróścina, z Łubnic, z Dzierzkowic, z Mielszyna, z Ochędzyna, z Radostowa” (j.w.).

Przenieśmy się teraz do drugiej połowy XVII wieku. Między latami 1648–1667 Rzeczpospolita uwikłana była nieprzerwanie w liczne wojny, które sprowadzą wiele nieszczęść na kraj i ludność.  Był to najtragiczniejszy okres w całej historii Polski. Najpierw wybuchło niezwykle krwawe powstanie na Ukrainie (1648-54), potem ciągnęła się długotrwała wojna z Rosją (1654-56 i 1658 -67), a w tym samym czasie nastąpił szwedzki „Potop”(1655–1660), niszczycielski najazd księcia Siedmiogrodu (1657), oraz doszło do wojny domowej (rokosz Lubomirskiego 1665-66). Na pewno też w tym czasie chłopi mobilizowani byli do służby wojskowej, szczególnie ci z dóbr królewskich. Nie jest wykluczone, że musieli organizować czasem samoobronę przed maruderami szwedzkimi, którzy rozchodzili się po okolicy i dokonywali rabunków i gwałtów. W Wielkopolsce oddziały partyzanckie składające się z kilkuset uzbrojonych ludzi stworzył starosta babimojski i podkanclerzy kaliski, Krzysztof Żegocki, „pierwszy partyzant Rzeczpospolitej”. Wyruszył on ze swym oddziałem w stronę Jasnej Góry oblężonej przez Szwedów i próbował zdobywać po drodze zajęty przez Szwedów zamek w Wieluniu, ale akcja ta skończyła się niepowodzeniem. Wypady przeciwko Szwedom organizował głównie ze Śląska, który należał wtedy do austriackich Habsburgów sprzyjających polskiemu królowi Janowi Kazimierzowi. Może oddziały Żegockiego przechodziły czasem odcinkiem „drogi bolesławieckiej” przez Wójcin i dołączali do nich królewscy chłopcy z Wójcina? 
Zajmijmy się teraz na chwilę kolejnymi tenutariuszami Bolesławca.
Starostą w latach 1645–1655 był Zygmunt Denhoff, któremu scedował tę dzierżawę jego ojciec, Kasper. Zygmunt był krajczym królowej, rotmistrzem husarskim, starostą bydgoskim, wieluńskim itd. - i w sumie oprócz Bolesławca miał aż 8 starostw. 
Następcą jego został mianowany niejaki Gottard Butler (1655–61), dworzanin królewski  pełniący urząd podskarbiego, a potem podkomorzego koronnego; był on też generałem straży przybocznej cudzoziemskiego autoramentu przy królu Janie Kazimierzu, który sprezentował mu 5 starostw, w tym i bolesławskie (Bo). Rodzina jego pochodziła według jednej wersji z Irlandii, według drugiej - z Hesji, skąd przez Inflanty przenieść się miała do Polski, gdzie uzyskała indygenat, a od cesarza otrzymała tytuł hrabiowski Świętego Cesarstwa Rzymskiego.
Po śmierci starosty, jego żona Konstancja dzierżawiła starostwo do 1664 roku, po czym scedowane zostało ono w całości na Jana Feliksa Radziejowskiego i jego żonę Annę. Nowy starosta, syn wojewody łęczyckiego, był chorążym rawskim, kasztelanem wieluńskim i starostą bolesławskim od 1662 roku. Zginął w pojedynku gdzieś po roku 1676.

W latach 1659-65 odbywała się trzecia już w tym stuleciu lustracja majątków królewskich, a więc było to w czasach starosty Butlera. Polska uwolniła się wtedy dopiero co od szwedzkiego „Potopu”, który w zgliszcza obrócił zamki w Bolesławcu i w Wieluniu, a domy mieszczan też wtedy nieźle ucierpiały. Na pewno też wtedy spłonęły stare dokumenty dotyczące starostwa bolesławieckiego, w tym także te dotyczące najstarszych dziejów Wójcina. Popatrzmy jak te nieszczęścia odbiły się na wynikach lustracji. Część posesorów królewszczyzn w ogóle wzbraniała się wtedy płacić część dochodu należnego państwu, tłumacząc się zniszczeniami po potopie. Lustratorzy zaś przedstawiali sumiennie obraz zniszczeń, zwłaszcza miejskich.
Jeśli chodzi o Wójcin – to przede wszystkim gwałtownie uległa wówczas zmniejszeniu ilość mieszkańców wsi. Podczas gdy ćwierć wieku wcześniej było 24 kmieci, to później pozostało ich już tylko 14, czyli 58% poprzedniego stanu (!). Stwierdzono, że pustych chałup było 6, a dalsze 4 uległy likwidacji. Zmniejszyła się też ilość „ogrodników” z 11 na 10.  Zapisano też uwagę, że „robotę odprawują ... tak kmiecie, jako i zagrodnicy”. Nazwa „zagrodnik” pojawia się teraz zamiennie z „ogrodnikiem”. W tym czasie w starostwie dla „zagrodników” wymiar pańszczyzny ustalono na dwa dni tygodniowo. Wysokość czynszów chłopskich oraz danin w naturze nie uległa zmianie w porównaniu z pierwszą połową XVII wieku. Co dziwne, odnotowano wtedy znowu istnienie dwóch młynów w Wójcinie (L1659). Ksieni klasztoru ołobockiego złożyła wówczas skargę u lustratorów na młynarza wójcińskiego:

„który przez podniesienie wody na młyn, łąki łubienieckie zatapia. Więc, że staja i zagony niezwyczajne wymierzają i wyorywać każą”.

Rzeka Prosna była bardzo kapryśna, ale i człowiek, jak to widać, również miał wpływ na stan wód. Nie ma żadnych poświadczeń, jak młynarz w Goli mógł wpływać na stan łąk nad Prosną koło Wójcina, ale chyba dla majątku gołkowickiego był szczególnie dotkliwy, skoro 250 lat później Rittmeister Konstant von Lieres odkupił od właściciela młyna tzw. „prawa do wody", przez co młyn tamtejszy przestał działać, a śluzy młyńskie nie powodowały już zalewania łąk po niemieckiej stronie rzeki (Del 20).
„Wójtostwo” wójcińskie i przynależny do niego 1 łan ziemi sołtysowskiej były dzierżawione już od dłuższego czasu przez rodzinę niejakiego Marcina Siemieńskiego, który w 1642 roku uzyskał prawo do jego cesji na rzecz swego syna Jana. Siemieński ten legitymował się przywilejem, jeszcze z roku 1630, nadanym jego matce przez Zygmunta III Wazę, a potem nadanym jemu przez Jana Kazimierza. Z przywileju tego wynikało, że przysługuje mu prawo dożywotniego korzystania z robocizny 4 kmieci wójcińskich. W 1664 roku z kolei sołectwo to otrzymał niejaki Gęski.

  Po „Potopie" średnia wielkość folwarków w królewszczyznach wieluńskich spadła do 6,60 łanu (WSzP 52) i chyba dotyczy to także Wójcina. Skutki „Potopu” były szczególnie dotkliwe dla mieszkańców zachodniej części Polski, w tym całej ziemi wieluńskiej. Większość zamków polskich zbudowanych za Kazimierza Wielkiego zostało wówczas zrujnowanych i wielu z nich już nie odbudowywano. Ludność stołecznej Warszawy spadła z 20 tysięcy do 3 tysięcy. Wiele zniszczonych miast ulegnie agraryzacji i stanie się wsiami. W wyniku okupacji szwedzkiej, spustoszeń, głodu i epidemii, które się rozprzestrzeniały – liczba ludności polskiej spadła o jedną trzecią. Oczywiście jest to miara przeciętna, ale dlaczego aż o 46 %, czyli o blisko połowę - zmniejszyła się liczba ludności w Wójcinie? Okazuje się, że według niektórych obliczeń w starostwie bolesławieckim liczba gospodarstw chłopskich spadła ze 144 - do 54, czyli aż o 63 % (!), czyli niemal dwukrotnie więcej niż wynosiła średnia krajowa (WSzP 40). Na pewno znaczna część ludności znad Prosny szukała schronienia na habsburskim Śląsku, który w tym czasie był bardzo wyludniony, brakowało tam rąk do pracy w rolnictwie i w miastach. Parę lat wcześniej, kiedy to na tamtym terytorium kończyła się wojna trzydziestoletnia (1618-48), tam również wyginęło tak wiele ludności i to też zasługa tych samych Szwedów, którzy wszędzie zachowywali się jak szarańcza, pustosząc ze wszystkiego całe połacie Rzeszy Niemieckiej. Na wyludnionym Śląsku emigrantów, zaprawionych na polskich folwarkach, na pewno przyjmowano z otwartymi rękami. Tam był zarobek nie tylko w opustoszałych gospodarstwach wiejskich, ale i w zakładach płócienniczych w miastach, np. w Byczynie. (JMD s.126) A emigrantom może później nie chciało się już wracać, bowiem ucisk chłopów w Polsce po „Potopie” wzmógł się jeszcze bardziej, a szlachta z powodu braku rąk do pracy zwiększała pańszczyznę tym wszystkim chłopom, którzy pozostali żywi na miejscu. Zamiast 4 dni, jak w pierwszej połowie wieku, powiększono robociznę darmową do dni pięciu. Nic dziwnego, że ucieczki za Prosnę będą zdarzały się dalej, czasem nawet na niemałą skalę. Na przykład lustracja nie wykazała już nawet istnienia folwarku w Goli, a niemożliwe żeby cała ludność wymarła tam doszczętnie.

 

Copyright © by Andrzej Głąb Wójcin 2009 - 2024.
Strona wykorzystuje pliki cockies do monitorowania i obsługi więcej